Byłem, widziałem, chwalę się. Wiem, że nie ma specjalnie czym, tym bardziej, że to Multikino, za którym nie przepadam, ale co było robić – to jedyne miejsce, w którym Hobbita jeszcze grali. Ale cóż, nie moja wina, inaczej się nie dało.
Co do kina, tym razem dostałem informację, że czeka mnie 25 minut reklam, ale niespecjalnie chciało mi się chodzić po galerii bez celu, więc je oglądnąłem. Jedna była całkiem fajna.
A sam film? Dobry, choć nie porywa. Historia zgodna z tytułem, zresztą skoro już w poprzedniej części dotarli do celu swojej wyprawy, co można było jeszcze dodać? Mamy więc przed sobą piękne sceny batalistyczne, trup ściele się gęsto, do tego historia głównych bohaterów z kilkoma (możliwymi do przewidzenia) zwrotami akcji i (dla mnie szczególnie istotny) Smaug, który choć wspaniały, jest na ekranie zdecydowanie za krótko. Nie mniej towarzyszące jego postaci efekty i teksty są naprawdę super.
Tak więc fani smoka pewnie będą trochę zawiedzeni, za to miłośnicy walk i scen batalistycznych – usatysfakcjonowani. Podobnie jak w trzeciej części Władcy Pierścieni – poza walką dzieje się stosunkowo mało, ale za to efekty, które tej walce towarzyszą są naprawdę najwyższej klasy.
Ostatecznie jednak Hobbit: Bitwa pięciu armii stanowi dobre zakończenie trylogii i mocno łączy się z Władcą Pierścieni, wyjaśniając jeszcze kilka rzeczy, czy też – pokazując sytuacje, które wpłynęły na bohaterów Trylogii. Szkoda tylko, że nie kręcili obu tytułów w odwrotnej kolejności, bo oglądając chronologicznie będzie można stwierdzić, że główne postacie dziwnie odmłodniały. No ale to czepianie się szczegółów.
Nie sądzę, bym potrzebował ten tytuł polecać. Fani już dawno widzieli, a Ci, którzy dopiero rozpoczynają przygodę ze światem Tolkiena, powinny rozpocząć od pierwszej części Hobbita – i to najlepiej w wersji rozszerzonej. Mnie się podobało, choć tak jak w przypadku wspomnianego wcześniej Władcy Pierścieni, pierwsza część zdecydowanie jest najlepsza.