Byłem, widziałem – pewnie w ostatnim możliwym momencie, bo znalazłem całe jedno kino, w którym go grali. Ale co było poradzić, skoro już po pierwszej części (3D HFR) wiedziałem, że drugą zobaczę na dużym ekranie. Słowa danego samemu sobie wypada dotrzymać.
Tym oto sposobem trafiłem na środowy seans o godzinie 14. Prawie pusta sala zdecydowanie spowodowała mój uśmiech, bo poczułem się jak w domowym zaciszu. Wielki ekran, okulary 3D, dobre nagłośnienie – żyć, nie umierać.
Choć widziałem nieprzychylne recenzje, stwierdziłem, że ja wiem lepiej. Nie interesuje mnie zgodność z Hobbitem Tolkiena, a dwie-trzy godziny dobrego widowiska. W tym przypadku specjalnie nie przeczytałem książki, by nie psuć sobie seansu.
Efekt? Obejrzałem bardzo dobry film. Pustkowie Smauga nie pozwala oderwać się od ekranu. Cały czas coś się dzieje, historia się rozpędza, pojawiają się nowe postacie, są momenty, w których można się wzruszyć, oraz takie, w których wybuchamy śmiechem. 3D dobrze zrealizowane, znów odwracałem głowę (teraz z powodu pszczółek), muzyka jak zwykle trzyma jakość, a jedyne co nie zagrało to… kolory.
Tak, kolory. Hobbit był bardzo kolorowy (zarówno w kinie, jak i na płytce), ale druga część gdzieś to zgubiła. Złoto, które wcześniej się świeciło, tu było blade. To właśnie spowodowało mój jęk zawodu. Momentami wydawało mi się bowiem, że oglądam kopię, która nie przeszła ostatniego szlifu, tym bardziej, że w pewnych scenach miałem wrażenie, że obraz delikatnie traci ostrość.
Teraz zastanawiam się, czy miałem pecha, oglądając to w Multikinie (tak, wiem, że obiecywałem tam już nie zaglądać, ale nikt inny już tego nie grał), czy też to kwestia 3D w 30, a nie 60 klatkach. W pierwszej części nic takiego nie zauważyłem. Cóż, trzeba będzie porównać z płytką, gdy ta wyjdzie, bo z kinem już nie zdołam.
Czy warto zobaczyć Pustkowie Smauga? Tak, nawet w tej ‚stonowanej’ kopii. Obie części są dobre (choć na dzień dzisiejszy wolę pierwszą), z przyjemnością zobaczę kolejną.