Ostatnio jakoś szczęścia nie mam, lub może – szczęścia mam bardzo dużo. W ostatnim miesiącu zdążyłem targnąć się kilkukrotnie na własne zdrowie i życie, zdecydowanie niezamierzenie, ale szczęśliwie żyję sobie dalej i nawet śladów tak dużo nie ma…
Pierwsze znaki zbliżającej się passy pojawiały się już na początku roku – zdarzyło mi się ze dwa razy wywinąć orła na śliskiej nawierzchni, w tym za jednym zaliczając potrójnego axla w połączeniu z saltem do tyłu. O dziwo wtedy skończyło się na potłuczeniach.
Później była chwila spokoju (delikatnych muśnięć głową o trochę niższy sufit czy też inne elementy nie liczę), aż przyszedł marzec. I tu zaczyna się szczęśliwa seria uślizgów:
Najpierw wpadłem pod samochód, na szczęście wolno jadący. Poślizgnąłem się na jedynym kawałku lodu w promieniu kilku kilometrów, ale zachowałem resztki przytomności umysłu i skończyło się na lekko uszkodzonej nodze – nawet spodnie przeżyły, nie mówiąc już o kościach.
Potem, gdy wróciłem lekko do formy, poślizgnąłem się na schodach – drewnianych, na których to jeszcze nikomu się nie wydarzyło. Plus taki, że byłem już ubrany w marynarkę i płaszcz, co lekko zamortyzowało uderzenie. Znów bez większych uszkodzeń – pozbierałem się w kilka minut i zająłem tym, czym miałem zająć.
Dziś zaś zachciało mi się gotować. Może to szczęście, że nie robiłem jedzenia we własnej kuchni, bo jeszcze uszkodziłbym się konkretniej. Robiłem sobie kawałek kurczaka na patelni, niestety dziś z tłuszczem, który najwyraźniej odprysnął na podłogę. A ja w kuchni bywam energiczny…
Tak, jak można się domyślać, poślizgnąłem się i odbyłem lot ziemia-powietrze-ziemia. Próbując się ratować, próbowałem chwycić się kuchenki, ale trafiłem w patelnię, która zanurkowała za mną. Dziś skończyło się na oparzonym ramieniu i poobijanych łokciach, choć uderzenie miałem tak silne, że spodziewałem się złamań.
I tak, cel jest jeden. Dożyć do wesela.