Lubię motoryzację, od lat prowadzę i chyba nawet mi to wychodzi. Tak samo lubię podróże. Robię wiele kilometrów, różnymi samochodami, zwykle stosunkowo młodymi i wygodnymi. Mam też prywatny samochodzik, ale stosunkowo rzadko go używam – jest mały, niezbyt wygodny, ale pali mało i to jego główna, jeśli nie jedyna zaleta… Niestety ma też trochę wad, jest kapryśny, o czym przypomniał całkiem niedawno.
W ostatni weekend zabrałem go w dłuższą podróż. Na początku był spokojny, ale wraz z upływającymi z kilometrami rozochocił się coraz bardziej. W pewnym momencie stwierdziłem, że trzeba go przytemperować, ale ten po jednej uszczypliwej uwadze obraził się i zaczął mruczeć. Na mruczenie zareagowałem żartem, przypominając nieśmiało, że jak mu się nie podoba, to ta skarpa wygląda na całkiem atrakcyjną… i się zaczęło.
W zasadzie to jeszcze nie wtedy, ale to chyba przelało czarę goryczy. Już wcześniej mu mówiłem, że jest niezbyt piękny i w zasadzie to niech się cieszy, że ma dla kogo jeździć, ale z tą skarpą to już dałem ciała. Odczekał kilka godzin, aż zdecydowałem się wybrać w podróż powrotną – w nocy. Mniej więcej po godzinie podróży, tak ‚w połowie drogi’, kaszlnął kilka razy i mruk zamienił się w huk. Zwolniłem, ale nic to nie dawało, efekt był wręcz przeciwny.
No nic, jakoś dotarłem do punktu, w którym można było coś z tym zrobić, przy okazji budząc jedno miasto i kilka wsi. Jedyny problem to to, że do świtu było jeszcze trochę czasu i mieliśmy niedzielę. Pozostało poczekać, obudzić znajomego mechanika, przekonać go, by pomógł ‚teraz, zaraz’ i nie mordował.
I zostanie mi tylko to wspomnienie o uczuciu, które towarzyszy Ci, gdy jest środek nocy, jedziesz bez wydechu i właśnie widzisz radiowóz…
Ps. Foto pochodzi z czasów, gdy był jeszcze piękny i młody. Teraz już jest zmęczony życiem…