Ja to mam szczęście. Siedziałem sobie spokojnie zajęty swoimi sprawami, gdy dość niespodziewanie dostałem zaproszenie na prawdziwe espresso. Jako że lubię kawę, nie śmiałbym odmówić, tym bardziej, że propozycja była bardzo kusząca. Bo jak dobra kawa, to tylko w Italii, a jak już w Italii, to w jakimś miłym miejscu. I tak padło na Veronę, w której wcześniej nie byłem.
Po stosunkowo przyjemnej podróży i nocy w jednym z hotelów w Alpach (włoskich), trafiłem do Verony. Praktycznie od razu poczułem się tam dobrze, choć tłumy turystów zdecydowanie nie poprawiają humoru. Pewnie dlatego nie widziałem pewnego sławnego balkonu, na którym swego czasu stała Julia, do której wzdychał pewien Romeo. Wszystko przez jedno proste stwierdzenie – chcę odrobiny spokoju i wyciszenia, chcę chłonąć Veronę tak, jak mam na to ochotę.
Owszem, widziałem Arenę (Arena di Verona), kilka placyków i pomników, ale gdy tylko zauważałem tłum, skręcałem. Dzięki temu zobaczyłem piękne uliczki, niespecjalnie uczęszczane przez turystów. Trafiłem tak do jednej małej kawiarni, do której raczej nie zaglądają turyści. Wypiłem espresso i udałem się dalej.
Niestety zabrakło czasu, by z bliska zobaczyć Castel San Pietro (nie, żeby mi bardzo zależało), czy też poznać coś więcej, poza ścisłym centrum, ale i tak jestem zadowolony. Widziałem za to Ponte di Castelvecchio czy też chwilkę posiedziałem nad rzeką Adygą (Adige)… a zresztą, zdjęcia powiedzą więcej.





