Jedna znajoma stwierdziła, że nie rozumie, dlaczego cieszę się z życia, skoro w zasadzie nie ma powodów. Inna przyznała, że zawsze podziwiała (czy zazdrościła?) moją zdolność do pozytywnego nastroju i ogólnie dobrego samopoczucia nawet w kryzysowych sytuacjach. Cóż… ja umarłem już dawno temu.
Ostatnio zastanawiałem się nad tym fenomenem. Ludzie nie muszą rozumieć, ani nawet wiedzieć dlaczego jestem szczęśliwy. Ja się jednak pochwalę. Około 5 lat temu zachorowałem, ale nie zdawałem sobie z tego sprawy. Leczyłem się na coś innego, a tu rozwalałem sobie organizm – stresem, dietą, podejściem do życia.
Po ponad pół roku chorowania i zrzucenia wielu kilogramów (przed ważyłem ponad 100, potem – poniżej 70) w stosunkowo krótkim czasie, zahaczyłem przy okazji jednego z wyjazdów o swoją lekarkę. Ja wpadłem do niej wyłącznie z sympatii, ona jednak widząc mnie w trybie natychmiastowym nakazała mi zrobić morfologię z badaniem ilości żelaza w organizmie.
Dwa dni później lekarka dzwoniła do mnie mówiąc, że mam natychmiast położyć się w szpitalu (żelaza praktycznie nie było), ale mnie aż tak się nie spieszyło i dotarcie zabrało mi kolejne dwa dni. Efekt? Ordynator stwierdził, że był to ostatni moment i kilka dni później nie miałby kogo przyjąć. Było duże prawdopodobieństwo pęknięcia jelita i dość nieprzyjemnego zgonu.
Szpital był mi zresztą potrzebny, ale ja i tak chciałem chciałem zabrać tam swoją pracę. Koniec końców i tak bym nie popracował, bo pierwszy tydzień praktycznie przespałem. Jako, że na mnie goi się jak na psie, a kuracja okazała się być trafiona, w niedługim czasie mogłem się wypisać. Kolejne trzy miesiące to dużo spania, dochodzenia do siebie i ścisłych diet.
A dalej? Cóż, z trochę innym nastawieniem rozpocząłem życie, częściowo od nowa. I jestem szczęśliwy, staram się nie stresować (choć tego ciągle się uczę), nie denerwować tym, na co nie mam wpływu, często się śmiać i doceniać każdy dzień. Nie jest idealnie? Idealnie nigdy nie będzie, ale jest dobrze. Przecież mogło mnie nie być.