Powiedziałem sobie – robię ciasto. Drożdżowe. To mój pierwszy raz, więc jak się uda – będzie super. Jak się nie uda, napiszę o tym, co tak naprawdę jest istotne w związkach damsko-męskich. Jak widać, udało się, skoro się nim chwalę.
Ciasto drożdżowe to nie taka łatwa sprawa. Po przejrzeniu sieci znalazłem wiele przepisów, w dużym stopniu sprzecznych ze sobą – poczynając od proporcji, przez sposób ugniatania, po temperaturę pieca. Przedzwoniłem tu i tam, w efekcie korzystając z czterech różnych wizji stworzyłem własną.
Podstawowe składniki:
~0.5 kg mąki (mniej więcej) – Tortowa Dalachów (taką mam)
~0.5 kostki margaryny Kasi (siostra ma tak na imię)
2 x 0.5 szklanki ciepłego (nie gorącego) mleka
0.5 kostki Drożdży Babuni (5 dkg)
niecała szklanka cukru
3 jajka (całe)
+
trochę cukru waniliowego
rodzynki (bo lubię)
Ciasto robiłem na oko, na nos, czując się jak dziecko, bawiąc się jak dziecko. Po wstawieniu ciasta do piekarnika kuchnia też wyglądała jak po wizycie dziecka, ale sobie z tym jakoś poradziłem.
Na początku nasypałem mąkę do miski (jak na pizzę, nie przesiewałem, choć podobno warto), w połowie szklanki mleka z łyżeczką cukru rozpuściłem drożdże (drobiłem je i mieszałem), po czym zostawiłem na sekundkę. Sekundka chwilkę trwała, bo poszedłem się ogolić, ale nie zdążyłem tego w pełni zrobić, bo drożdże już kipiały.
Wlałem je do mąki wraz z resztą mleka (druga połówka szklanki, można użyć tej samej) wbiłem 3 jajka (słyszałem, że lepsze 2 żółtka i 1 całe, ale co ja bym zrobił z białkami?) i zacząłem urabiać. Dodawałem cukier stopniowo, aż stwierdziłem, że już wystarczy (‚bo tak’).
Urabianie ciasta trwało naście minut. Podobno ważne jest, by dać mu wiele powietrza, dzięki czemu ciasto będzie lepsze. Nie wiem czy robiłem to zgodnie z regułami gry, ale miałem zabawę. Uśmiech w każdym razie nie schodził mi z ust. Po pewnym czasie stwierdziłem ‚wystarczy’ i odstawiłem pod ręczniczkiem ‚aż trochę urośnie’.
Umyłem ręce, znów się poszedłem golić (tym razem się udało), po drodze wstawiając w małym garnuszku margarynę, by się roztopiła, a następnie lekko ochłodziła. Ciasto urosło, ale gdy zacząłem się nim bawić dolewając tłuszcz znów zmalało. Dodałem więc rodzynki, pobawiłem się jeszcze trochę i przełożyłem na blachę. Wydawało mi się, że jest zdecydowanie za małe, ale jak się okazuje – strasznie rośnie także w trakcie pieczenia.
W trakcie pieczenia zachowywałem się też jak dziecko, patrząc na nie co parę chwil (ale nie otwierając). Wiadomo – pańskie oko konia tuczy. Aaa, tuż przed wstawieniem posypałem je cukrem waniliowym, który zdecydowanie wyszedł ciastu na plus.
Efekt końcowy? Ciasto, które wyszło, jest smaczne (potwierdzone przez niezależne źródła) i sprawiło mi wiele radości. A skoro sprawia wiele radości, to jest warte polecenia.