Nie jest źle, wigilia u rodziny minęła nad wyraz spokojnie. Może to zasługa tego, że przyjechałem jakieś 10 minut przed początkiem kolacji i nic nie zdążyło się urodzić? A może wszyscy byli tak zmęczeni, że nie mieli już siły się wzajemnie denerwować. Tak czy tak, pojadłem trochę, ale wstałem z małym niedosytem. Tak podobno zdrowiej.
Wszak to czas wybaczania, czy też skrywania odczuć, a także różnych, dziwnych życzeń, które najlepiej składa się, gdy dania wjeżdżają na stół i wszyscy są głodni. To wszak zdecydowanie poprawia tempo i po chwili już siedzimy i wsuwamy.
Dla zainteresowanych – kolacja. Dla mnie był barszczyk z uszkami (zamiast grzybowej dla większości domowników), kompot z wiśni (zamiast suszu), potem jakaś ryba robiona bez panierki, którą olałem i zjadłem normalnie jednego karpia. Co prawda w połowie prawie zrezygnowałem, bo chyba jednak nigdy nie przepadałem za karpiami, a szczególnie za ich ościami, ale zjadłem.
Co istotne, ale zdecydowanie niedozwolone – spróbowałem odrobiny kapusty z grzybami, choćby po to, żeby przypomnieć sobie jej smak. Nie było jej dużo, ale długo się nią delektowałem i naprawdę żałuję, że to zakazany owoc. Albo tak się udała, albo tak mi jej brakowało. Cóż.
Na deser sernik na zimno (nie podszedł mi), miodownik (zrezygnowałem z automatu) i makowiec (tego zdecydowanie nie mogę). Zabrakło kilku potraw, do których byłem przyzwyczajony, jak choćby kutia, której i tak nie mógłbym spróbować, czy pierogi z kapustą i grzybami (tu bym się skusił). Tradycyjną lampkę wina czy też kieliszeczek koniaku odpuściłem, gdyż musiałem wrócić do domu, a po alkoholu nie prowadzę.
A teraz? Cieszę się z bycia w domku i zastanawiam nad tym, co dalej. Coś tam w głowie się rodzi. A wam, przy tej okazji, życzę udanej końcówki świąt.