Kilka dni milczałem. Wszystko z powodu nie do końca planowanego wyjazdu. Wylądowałem na Ukrainie i jak się okazało, była to wycieczka biznesowo-poznawcza, choć mój kompan przez pewien czas zapewniał, że jesteśmy tu tylko i wyłącznie po to, by znaleźć mi żonę.
Wybyłem w nocy z soboty na niedzielę, podróż minęła w miarę sprawnie, biorąc pod uwagę wiele postojów (espresso coraz bardziej obowiązkowe). Granica jakoś przeszła i tuż za nią zupełnie inne życie.
Ukraina nie jest zła. Jest całkiem dobre jedzenie (mięsa mają wspaniałe), była piękna pogoda (cieplej niż w Polsce), do tego całkiem udane towarzystwo. Gorzej, że praktycznie brak czasu na zwiedzanie. Hotel kilka km od centrum Lwowa nie pozwolił mi na poznanie miasta, w Iwano-Frankowsku byłem tylko na kawie (espresso, dobrze zrobione) + mały spacerek po centrum. Poza tym – albo w podróży, albo na różnego rodzaju spotkaniach, co niestety nie pozwoliło mi na nic.
Najlepsze w całym tym wyjeździe było to, że stresu było jakby mniej, przez co samopoczucie zdecydowanie poszło w górę. Codziennie piłem butelkę kwasu chlebowego (lokalny jest super, a smak dostępnego w Polsce kwasu nijak ma się do niego). Wiem, że nigdy wcześniej nie jadłem dobrej sałatki Cezar, solanka jest wspaniała, a rzeczy, których nawet nazw nie poznałem – są smaczne. Aa… jajecznica to dla nich jajka sadzone. Daje radę ;)
Trochę poprowadziłem po lokalnych drogach, jednak przez większość czasu mnie wożono, przez co z jednej strony widziałem wiele rzeczy, z drugiej – ewentualne zdjęcia z drogi nie nadawały się do niczego, więc raczej ich nie ma (urok komórki). Wśród punktów, które odwiedziłem, a w zasadzie przez które śmignąłem (trudno to nazwać inaczej) były także Poczajów i Krzemieniec. W tych dwóch miałem nawet chwilę na oglądanie – głównie rzeczy, które mniej mnie interesowały.
Wyjazd zakończył się w dniu dzisiejszym. Część spraw udało się załatwić, żony nie przywiozłem, ale wiem, ze jeszcze tam wrócę. Może i żonę znajdę.